wtorek, 27 lipca 2010

Zew pustyni

Odzywa się we mnie co jakiś czas. Tęsknota, żeby znów jechać na Saharę. Spędzić tam choć kilka dni, nocować pod namiotem, jeść kuskus z arabskimi przewodnikami, zaprzyjaźnić się z wielbłądem, będącym środkiem transportu.
Miałam już szczęście dwa razy być na Saharze.
Pierwszy raz to była wyprawa z maleńkim plecaczkiem, do którego trzeba było wcisnąć wszytsko, co absolutnie niezbędne - na wielbłąda nie wejdzie przecież walizka z kółkami. Ten pierwszy raz był w grudniu 2007 roku, kiedy w dzień można się na pustyni opalać, ale w nocy jest naprawdę chłodno. Śpiwór, którego nie miałam, by się wtedy przydał. Ale musiał wystarczyć koc. Były trzy cudowne noce pod namiotem, choć wcale nie chciało się spać, tylko patrzeć w niebo. Bo nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałam tak wielkich i tak jasno święcących gwiazd. W zupełnej ciszy. No, może prawie zupełnej - ciszę przerywały trzaski z ogniska i rżenie naszych wielbłądów w oddali. Ale była to cisza nie mącona przez dźwięk dzowonków telefonów (brak zasięgu). I ciemna noc nie rozjaśniona przez pełniące funkcję latarki wyświtlacze komórek (brak prądu).
Grudniowe dni były wtedy ciepłe. Choć nie tak ciepłe, żeby umyć się w lodowatej wodzie - i tak dobrze, że było choć to!
Drugi raz na Saharze był już inny. Wycieczka z biura podróży na wczasy do Monastiru, a stamtąd na dwa dni na pustynię. Do zaliczenia wszystkie punkty obowiązkowe każdej wycieczki - Matmata, El Jem, miasteczko ze "Star Wars", góry Atlas, Chott el Jerid, Tozeur, Kairouan i tak na prawdę tylko kilka chwil na pustyni... Ale nawet dla tej namiastki warto.

Teraz czekam na moją trzecią Saharę. Może w przyszłym roku się uda. Pustynia woła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz